Hola!
Zawsze bombarduje Was zdjęciami, ale tym razem trochę poopowiadam.
Chociaż chyba wolę tę stronę zdjęciową.
Z reguły nie rozstaję się z niebieską skarpetą w serduszka, z której każdy ma ubaw.
I robię taką masę zdjęć, że nie jestem w stanie tego nigdzie upchnąć.
Szkoda tylko, że nigdy obraz z mojej głowy nie przenosi się na szklany ekran.
Może kiedyś?
W każdym razie weekend należał do tych mokrych, więc gdy tylko znalazłam jakiś bezwodny moment od razu pstrykałam.
***
Oczywiście weekend byłby nudny, gdyby nie było jak zwykle jakiś przygód.
Jadąc do NYC umówiłam się z szefem, że spotkamy się na dworcu i pożyczy mi swój miesięczny bilet na metro, jak zwykł to robić.
Ale jako, że kontakt ze światem mam tylko listowny ze względu na ostatnie zdarzenia z telefonem, w ostatniej chwili zdążyłam przed samym wyjściem odebrać wiadomość:
"Karta na metro jest w Hudson Valley News przy peronie 18 i 19 na Grand Central, w ostatnim Egzemplarzu NG o wojnie cywilnej na str. 42"
Od razu wiedziałam, że to za mądrym pomysłem nie było, no ale cóż...
40 min. i 10 piosenek później wlatuje jak strzała do kiosku z gazetami.
No i co?
I nic...
Właśnie!
Przetrząsnęłam wszystkie magazyny od deski do deski nic.
Więc podchodzimy do Pani kioskowej i dostajemy informację, że owszem widziała jak ktoś coś wkłada, a po 5 min. od odejścia "pana w garniturze" podchodzi inna osoba i bierze dokładnie ostatni egzemplarz!
Wniosek:
Albo podpatrzył albo wygrał nagrodę o nazwie miesięczna karta na metro.
Odwiedziliśmy Jersey City skąd zrobiliśmy małego road tripa na małą wysepkę Brigantine w New Jersey.
Mimo ponad 2,5h jazdy trwał jeszcze piątek, więc zebraliśmy znajomą surferkę kanapową z koncertu Beyonce i pojechaliśmy do najstarszego pubu w Atlantic City.
Do każdego drina pizza gratis.
I musze przyznać, że była to najlepsza jaką do tej pory jadłam w Stanach.
Ucięłam sobie małą pogawędkę z koleżanką apropos San Diego, gdzie obecnie mieszka.
Być może okaże się wkrótce bardzo przydatna.
Uwagę rozpraszały mi 2 telewizorki.
Po prawej i po lewej.
A na jednym z nich coś w stylu 100 sposobów na śmierć.
Miejsce miało w sobie niesamowity klimat, a nazywało się Lazy Dog.
Jak na wschodnie wybrzeże całkiem przyzwoite ceny no i darmowa pizza!
Po powrocie ucięliśmy sobie mały spacerek po plaży bo Sasza nerwowo machała już ogonem..
Ostatnie upały chyba powędrowały do Polski, a po dwu dniowych opadach deszczu lekko się ochłodziło.
W sobotę zaświeciło jednak słonko, więc powędrowaliśmy na plażę zaraz obok domku.
Zrobiło się gorąco więc koniecznie trzeba było poskakać z falami.
Atlantyk tym razem był niesamowicie ciepły.
Po chwili ludzie zaczęli uciekać na brzeg bo w wodzie pływały sobie 3 małe rekiny.
A podobno złowili tutaj jednego w zeszłym tygodniu.
Pojawił się też pomysł pojechania na mały namioting do pobliskiego parku hm...w tłumaczeniu chyba krajobrazowego (state park).
Finalnie pomysł został wyparty przez pool party z grillowaniem.
!
Amerykanie uwielbiają grillować.
Gdyby mogli to by wszystko wsadzili!
Nawet arbuza.
Ale u nas był ananas...z grilla!
Była też kukurydza lokalna z New Jersey - niesamowicie smaczna.
Ziemniaki
Łosoś
Stek
Cebula
Papryka
mmmm...
i ryż po indyjsku...ale to już nie z grilla
Szef kuchni przeszedł samego siebie.
:)
Najadłam się za cały miesiąc.
Było już dość późno więc koniecznie musieliśmy spalić kalorie.
Chyba nie ma nic lepszego od pływania w podświetlonym basenie, gdzie woda jest cieplejsza niż powietrze na dworze, z drinami w rękach!
Beerpong to jedna z najsławniejszych gier w USA, więc nie mogłam nie spróbować, choć wcale nie szło mi za dobrze
Graliśmy jeszcze w coś, czego nazwy nie pamiętam. Ale zasady jak najbardziej!
Dwie drużyny naprzeciw siebie.
Kto wypije szybciej ze swojego kubka - każdy ma taką samą ilość trunku, jednak żeby kolejna osoba mogła się napić trzeba postawić posty kubek na brzegu stołu i tak popchnąć go w powietrze żeby wylądował do góry dnem. Kolejna osoba z drużyny nie może się napić dopóki ta poprzednia nie postawi kubeczka do góry nogami
Wieczorem zrobiło się całkiem chłodno więc urządziliśmy sobie chilling nad małym ogniskiem i poszliśmy kempingować w namiotach w ogródku, bo następnego dnia mieliśmy niecne wczesne plany.
W niedzielę nie odpuściliśmy parku i pojechaliśmy na spływ Bass River
Pogoda z rana raczej nie zachęcała do tego typu aktywności i mimo gęsiej skórki postanowiliśmy być dzielni.
Rzecz jasna z małą pomocą płynnej rozgrzewki.
Uwaga na spożywanie nawet ukrytych trunków w parkach przynajmniej na tym wybrzeżu można zapłacić sporą karę.
Trasa była bardzo popularna bo mijało nas wiele ludzi w kajakach i innych tego typu pojazdach rzeczno- wodnych.
Po lasach jeździli motocrossowcy i cyganie w dżipach.
Zaś nasze dzielne maszyny czyli materaco-wodne fotele, musieliśmy przygotować sami.
Nurt był nie za szybki i nie za wolny.
W sam raz.
Dookoła tylko las, zwierzaki i przeszkody na drodze.
Woda była czysta mimo to miała kolor ciemnobrązowy ze względu na żywicę, która skapując z drzew nadawała jej właśnie taką barwę.
Przebyliśmy około 4-5 mil.
A na samym końcu czekała nas niespodzianka!
Dwie liny przyczepione do drzew i most, z których można było skakać.
Mieliśmy niezły ubaw !
Początkowo trochę zmoczył nas deszcz.
Ale po chwili się rozpogodziło i nawet pod koniec wyszło słońce!
Droga powrotna zajęła mi tyle, że chyba zdążyłabym dojechać na Florydę.
Na Grand Central spotkałam się z Wojciechem po czym okazało się, że do mojego lasu pociągi nie jeżdżą, gdyż remontują linię.
Pozostała nam wycieczka metrem na Bronx, autobus do Yonkers, po czym dwie zmiany pociągu by finalnie znaleźć się w domu o 2 w nocy
...
Kolejny raz też przekonałam się o tym jak amerykanie potrafią być mili w życiu codziennym.
Bo tego jak potrafią być mili jak coś chcą nauczyłam się już jakiś czas temu.
W każdym razie tak się złożyło, że od wyjazdu z AC nic nie piłam.
Po drodze jakoś zapomniałam, bo myśli krążyły wokół tego jak by tu powrócić do lasu i dopiero w Yonkers stwierdziłam, że chce mi się pić....i to jeszcze jak!
Było już grubo po północy, wybrałam się w poszukiwaniu jakiejkolwiek cieczy pitnej.
Niestety automat po wrzuceniu monet wyświetlił
SOLD OUT!
W najbliższej okolicy sklepy pozamykane, ale dla pewności zapytałam jeszcze panów mundurowych przy wejściu i chyba widząc moją minę typu : no...k...ja p...zrobiło im się szkoda i jeden poleciał do biura po butelkę zimnej wody.
Jak nie kochać?!
P.S Nie doceni się bardziej ogórkowej niż po pobycie w USA. Serio!
Więc by zagłuszyć dziś złość na cały świat ugotowałam zupę
No comments:
Post a Comment