Thursday, March 14, 2013

Cres, Croatia

Hej!
Właśnie siedzę w moim ulubionym miejscu do picia kawy, popijając White Chocolate Mocca, niestety niespodzianki dziś nie było.. Pachnie kawą i ciasteczkami z orzeszkami macadamia. Po drewnianej podłodze przewijają się ludzie w drodze do pracy, na przystanku po kawę. No i rzecz jasna kawowi jak ich nazywam strasznie dziarscy ludzie, ale szczerze powiedziawszy trochę nie rozumiem polityki tego lokalu. Jest ich tutaj tyle że chyba do końca pobytu nie dam rady ogarnąć wszystkich.
W każdym razie idzie wiosna, a na dworze wieje jak cholera i trochę zimno mimo porannego słońca.
Uwielbiam atmosferę tego miejsca i wprost nie mogę opisać jak bardzo lubię tu wpadać. Zbieram się powoli do wpisu o tematyce PCH( Peekskill Coffee House), ale muszę dodać do kolekcji jeszcze parę zdjęć.
Zbliża się St.Patrick’s Day i nastał szał zielonych rzeczy, koniczynek i tego typu gadżetów. Szykuje się pijana sobota i parada w NYC. Może uda mi się załapać chociaż na kilka zdjęć, bo mimo wszystko planuje odwiedzić Broadway show w sobotę. Przy okazji już po raz 2 spotkam się z Magdą, z którą nie tak dawno rozmawiałyśmy o U.S.A spacerując z Ksiurem po Radomszczańskich polach.  I po raz kolejny przekonuję się o tym jaki świat jest mały. Za tydzień spotykam się znów z Olą, z którą ostatnio widziałyśmy się w szarej Łodzi przeżywając obronę licencjatu. A teraz widzimy się w NYC i podbijamy razem Waszyngton. W sumie przykładów takich mogłabym podawać w nieskończoność. Świat naprawdę jest mały i nigdy nie wiemy na kogo natkniemy się za rogiem  paręnaście tysięcy kilometrów dalej.

Przy okazji przypomina mi się sytuacja z zeszłego roku.  Pierwsze spotkanie z  moją koordynatorką na Universidad de La Laguna naprawdę daje mi do zrozumienia, że nigdy nie wiadomo co Cię  może spotkać.  Miła pogawędka, miła atmosfera, po czym miła starszawa Pani podsuwa mi pod nos książkę , która wydaje  się dziwnie znajoma…No tak czy właśnie nie z tej książki korzystałam, kiedy przygotowywałam się do FCE…niesamowite. Pamiętam dokładnie jak siedziałam wtedy w ławce wieczorami we wtorki i czwartki, a było to w liceum. Gapiłam się wtedy zaspanymi oczyma na okładkę książki, a teraz na żywo rozmawiam z jej autorką
Trochę odbiegłam od tematu, jak zwykle




Dziś ostatni wpis z cyklu powrót do Europy chociaż…może powstanie jeszcze jeden…może?

Na Cresie pojawiamy się przez totalny przypadek…chociaż…Nora wiedziała, gdzie jedziemy już od początku….Plany pchały nas w stronę Plitvickich Jezior, ale finalnie łapiemy stopa, który przewozi nas statkiem w to miejsce. Cres to wyspa, a raczej mała wysepka w Istrii. Możne tam przedostać się przejeżdżając przez wyspę  KRK, która połączona  jest z kontynentem 1,5 km mostem.  Przejeżdża się wyspę, a z drugiego jej końca płynie prom, co zajmuje około 40 min.

O chorwackich przygodach wspomnę może kiedyś indziej….a bywało wesoło…i czemu ja tak nie lubię tej Pragi….?
Słów kilka o tej uroczej wysepce. Nigdy wcześniej nie przyszło mi do głowy, że Chorwacja może być tak ładnym i urokliwym miejscem….sama nie wiem czemu? Tymczasem zostaje pozytywnie zaskoczona i zauroczona widokami po drodze.




Nora pies przepowiednia



chillowanie na promie
Włóczykije są wszędzie




Na wesoło!


Rzecz jasna jadąc pom niskich kosztach śpimy w namiocie wśród przyczep z ludem niemieckim, który to co rusz oferuje nam pomoce mieszkaniowe. Nasz skromny apartament posiada cienkie podłogi, a na warstwie zaschniętej gliny ułożone są małe kamienie...aj...ć...



Wojciech dzielnie dba o nasz apartament pięciogwiazdkowy.
Jak widać żywimy się też nie najgorzej owoce morza, paprykarz z łososia te sprawy...Po wypadzie miałam dość tych łakoci na kolejny rok.


Czy widzicie w tle ten wspaniały kamienny materac, na którym spałam?!


A oto i mój towarzysz podróży, czyli Wojciech który dzielnie jadł ze mną paprykarz i rozkładał namiot jego rękoma rzecz jasna przy moim dużym udziale



Pogoda jest idealna, więc staramy się łapać jak najwięcej słońca na zapas i delektować się widoczkami





Woda sprawa największą radochę, Wojciech w akcji



Na Cresie spędzamy kilka dni, ale chłoniemy klimat wyspy po całości. Spacerując wzdłuż plaży dojść można do centrum. Po drodze mijamy ciekawe i coraz ciekawsze miejsca. Strasznie trudno opisać słowami to co tam zastałam, może zdjęcia chociaż w połowie oddadzą to co chciałam pokazać/powiedzieć.






A już w samym "centrum" o ile można tak to nazwać, czekają łakocie, czyli klimatyczna architektura portowej mieścinki

















Ratusz

Mini targ


No cóż po błogim lenistwie czas wracać...ale że ani nie było tramwajów ni autobusów ( a też i po co) udajemy się z naszym całym majdankiem na spacer w stronę portu. Z tyłu ekwipunku wieszamy tabliczkę z nazwą portu...i...zdążyliśmy tylko przejść przez bramę po czym zatrzymał się samochód mieszkanie a w nim brat z siostrą rodem z Niemiec, z którymi to dostajemy się na prom. Oto pamiątka.
P.S Czikita prowadziła nasz ten grajodłek cały i skończyło się na złamanym lusterku, no ale drogi były wąskie!




P.S Będąc w NY trzeba koniecznie zaliczyć jazdę yellow cab! A najlepiej już jak nie trzeba za to płacić



No comments:

Post a Comment